23 września 2014

sześćdziesiąt dziewięć

Obudziłam się. Leżę w anielskiej satynowej pościeli. Nie mam ani siły, ani ochoty by wstać. Szczerze mówiąc, nawet nie widzę sensu we wstawaniu nie tylko dzisiaj, ale też kiedykolwiek. Zaledwie kilka godzin temu zaczął się nowy dzień, nowy tydzień. 
Zyskałam świadomość po kilku godzinach szybkiego snu. Nie potrafię dłużej się w nim pogrążyć. Leżę, leżę czekając aż wskazówki zegarów posuną się do przodu. Obok mnie leniwie przeciąga się Leon. Widzę, jak niby mimochodem zerka na mnie złotymi oczami. Mały bandyta mia ochotę zanurzyć pazury w poduszce, ale hamuje się dopóki na niego patrzę. 
Zbliża się. Słońce razi chmury swoimi pomarańczo-czerwonymi promieniami. Gasną latarnie uliczne, nie wiadomo czy mają czujnik światła, czy też jakiś starszy mężczyzna nie może sobie teraz spać, bo musi je pilnować i wyłączyć. Świat powoli się budzi. Szum na drogach zaczyna być słyszalny. Powoli się zbliża czas żeby wstać i przeżyć kolejny rutynowy dzień.